Cirrusy i stratusy
Cirrus, cirrostratus, cumulus czy cumulonimbus… Mkną po niebie, nieświadome, że ktoś na dole próbuje w jakikolwiek sposób sklasyfikować ich charakter. Delikatne, zwiewne, eteryczne i subtelne. A jednak zupełnie wolne, pchane wiatrem i poczuciem ciekawości w dal. Łączą się w większe grupy lub rozdzielają, gdy czują impuls, by wędrować dalej. Nomadzi nieboskłonu. Zupełnie niekonsekwentni, a jednak stoicko spokojni i asertywni we własnych życiowych wyborach, bez zbędnych emocji odnoszący się do tego, co nastąpi.
Zawsze im tego zazdrościłam. Wolności. Niezależności. Braku odczuwania emocji. Dawno, dawno temu, moja naiwna, kilkuletnia natura wymykała się do nich, kiedy byłam bardzo smutna. Zazdrościłam im, że są tam i mają wybór, istnieją w innym świecie. Myślałam o tym świecie, tworzyłam go od podstaw. Pachniał latem lub jesienią, czasami sokiem z brzozy spuszczanym na przedwiośniu. Sok smakował… niczym… ale jta woń! Tamta sfera była złożona jedynie z puchu i mgiełki, w którą można było wejść, mając za tło nieskończony szaro-siny błękit. Wędrując wtedy razem z chmurami, miałam w głowie jedynie czysty spokój. Choć na chwilę.
Poprzecinany liniami trawy, w której leżałam jako dziecko, lub przysłonięty parawanem liści dębu, ulubionego z drzew, trwającego na granicy miedzy, tkwił w mojej głowie zawsze. Ale nie potrafiłam już oddzielić świadomości od ciała, oderwać się, by z nimi popłynąć. Straciłam tę umiejętność bezpowrotnie. Nie byłam w stanie oczyścić głowy z emocji i poczuć ich wolności. Niedawno, szybko jadąc samochodem, zobaczyłam, jak między liśćmi drzew przemykają chmury. Dorodne, pewne wiosny i napełnione porannym światłem. Warto czasami stanąć i popatrzeć w niebo…