Toskania dla mnie….to przede wszystkim kobiety…Włoszki.
Toskania dla mnie, to przede wszystkim kobiety…Włoszki, a nie zwyczajne kobiety. W jednym ruchu ręki, którą odrzucają na ramiona włosy mają więcej zmysłowości, niż ja potrafiłabym wykrzesać, wyginając się zalotnie godzinę. A zwykłe dżinsy i t-shirt noszą jak najlepszą kreację od Versace.
Z mojej krótkiej wycieczki po Toskanii, poza widokami, utkwiły mi we wspomnieniach obrazy kobiet właśnie. Sprzedawczynie zatrudnione na straganach w San Gimignano obłaskawiały klientów profesjonalnie, choć z lekką dozą zblazowania, co by zapewne nie pomyśleli, że tacy oni ważni. Kiedy po dwugodzinnej wspinaczce rowerowej, tak rowerowej wspinaczce właśnie, dotarliśmy opasaną cyprysami Vią Val D’Orcią do wzniesionego na szczycie wzgórza malowniczego miasteczka Monticchello, to nie kto inny jak zgrabna kelnerka o twarzy Giny Lollobrygidy, patrząc na nas niewidzącym wzrokiem stwierdziła – „Nie mamy wolnych miejsc”. Taras w restauracji świecił pustkami, ale urażeni odmową po czasie dopiero zrozumieliśmy, że spoceni rowerzyści nijak wpisywali się w obraz malowniczej toskańskiej knajpki z widokiem. Nic to, bo uliczkę dalej znaleźliśmy bez problemu miejsce w ujętym na stronach przewodniku Michelinea przybytku, noszącym imię właścicielki – Darii. Przyjęto nas tutaj jak każdego innego klienta, który w eleganckim odzieniu kosztuje Toskanię. Jednak, ocierające się o posmak kuchni fusion, Tagliolini al Tartuffo stawały nam kluchą w gardle, czego powodem była informacja znaleziona (już po zajęciu stolika) w przewodniku, iż koperto wynosi tutaj, bagatela, 70 euro za osobę…(Przeliczyliśmy – nie mieliśmy tyle w portfelu nawet;) ). Drżącą ręką, podnosząc rachunek nawet nie zauważyłam położonych obok niego, a spakowanych nam na drogę przez właścicielkę, tradycyjnych migdałowych ciasteczka amaretti. Przez zamglony emocjami wzrok dostrzegłam kwotę koperto – 7 euro i dobroduszny uśmiech właścicielki, która żegnała nas w drzwiach niczym prawdziwa włoska mamma. Księżyc wschodził nad murami Pienzy, gdy doturlaliśmy się do naszego miasteczka. Znów utrudzeni, od stóp do głów pokryci pyłem piaszczystych dróg. Ciągnąc opustoszałymi po zmroku uliczkami nasz dziwaczny rowerowy korowód, dotarliśmy do placu katedralnego. A tu…? Zbite w niewielkie grupki włoskie staruszki rozsiadłe na przyniesionych krzesłach popijają wino i oglądają uliczny mecz rozgrywany przez dzieciaki. Skąpani w srebrzystym świetle czerwcowej przedpełni mali futboliści radośnie biegali po starym bruku, za nic mając powagę najważniejszego zabytku miasta ufundowanego przez samego papieża Piusa II. Doglądające ich staruszki natomiast, gorliwiej wymieniały między sobą nowiny minionego dnia, niż baczyły na rozbrykane towarzystwo. I choć magnesiku na lodówkę z tego miasteczka nie mam, to nie żałuję. Nie żałuję ani jednego kadru utkwionego pod moimi powiekami.